To było jak zderzenie ze ścianą. Twarda, nie zważająca na niczyje względy rzeczywistość, dopadła naszych reprezentantów na Pucharze Świata w Tbilisi w tak wczesnej fazie turnieju. I jest już koniec. Duży zawód stał się udziałem wszystkich bez wyjątku - począwszy od samych zainteresowanych, na szerokiej rzeszy kibiców skończywszy. Aspiracje Polaków z pewnością były znacznie wyższe, tymczasem przygoda z Pucharem Świata zakończyła się, zanim zdążyła na dobre się rozkręcić. Adrenalina w moim układzie krwionośnym pracowała ledwie na pół gwizdka - to nie był jeszcze moment, abym czuł się za jej sprawą niczym astronauta na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. To był start i krótki, rwany lot nad ziemią, zakończony przymusowym lądowaniem. Tak wyglądał dla mnie tegoroczny Puchar Świata.
Teraz, gdy nasi są już "w szatni", myślę, że mogę zagrać w otwarte karty prezentując moje przed-turniejowe prognozy, ale te bukmacherskie, czyli przewidywania, na które, że się tak wyrażę, postawiłbym pieniądze. One, oczywiście, różniły się od życzeń kierowanych przeze mnie do Polaków, grających w stolicy Gruzji. Jako kibic, chciałem cieszyć się tymi zawodami do końca - teraz z pewnym trudem mobilizuję się by siąść o trzynastej, odpalić transmisję, choć turniej w dalszym ciągu jest zajmujący.
I tak - Kacper Piorun - sądziłem, że Chinka była w jego zasięgu, kalkulowałem, że zwiedzanie pięknego Tbilisi zakończy się dla niego na rundzie drugiej, czyli na konfrontacji z Lewonem Aronianem. Tak. Brałem też pod uwagę, że bardziej doświadczona na arenach międzynarodowych Chinka może położyć kres jego grze w Pucharze Świata w rundzie pierwszej, jednak piszę teraz o wynikach "max", jakich oczekiwałem od polskich zawodników. A więc - tutaj moja chłodna, nie kibicowska ocena, znalazła potwierdzenie w rzeczywistości.
J. K. D - sądziłem, że na Iwanczuku jego start może się zakończyć. Rozumowałem nawet, co się potwierdziło, że legendarny arcymistrz ze Lwowa zechce odpuścić sobie klasyk, chcąc rozstrzygnąć sprawę awansu w partiach granych tempem przyspieszonym, w których jest piekielnie mocny.
Szachowy myśliciel ze Lwowa. Foto: Anastasia Karlovich. |
Radkowi Wojtaszkowi dawałem limit górnego pułapu - konfrontację z Magnusem Carlsenem, bo jego miałby na swej drodze dużo później. Pierwszą przeszkodą dla Wojtaszka, którą realnie analizowałem był Swidler, choć i tak sądziłem, że nasz reprezentant powinien go, choćby w rapidach, przebić. Jak widzicie, moje bukmacherskie oceny najbardziej rozjeżdżają się z rzeczywistością na występie naszej pierwszej szachownicy. To, czego chciałem dla naszych, nie wymaga głębszego wywodu - wiecie to wy, wiem ja, wiemy wszyscy.
J. K. D przeszedł dość lekko do rapidów mając świadomość, że czeka go potwornie trudna batalia z aktualnym mistrzem świata w tej dyscyplinie. Genialny Lwowiak to cwany lis, który największego przeciwnika ma... w sobie samym! Jeśli jednak na płaszczyźnie czysto mentalnej wszystko u niego zagra, jeśli głowa jest ta, nie ma dla niego barier nie do pokonania.
Pierwsza partia rapidów była zjawiskowym starciem dwóch indywidualności. Iwanczuk wybrał solidny "caro-cann", debiut, w którym czarne zwykle mają szanse na przejęcie inicjatywy gdzieś w okolicach końcówki, oczywiście przy niedokładnej grze białych. Fantastyczny był ten menuet czarnego króla - jego odważny spacer po całym terytorium roszady aż na skrzydło, droga powrotna, a potem klasyczne wejście do gry w centrum (nasz arcymistrz nie mógł wykorzystać tej, dopuszczalnej w tym układzie ekstrawagancji). Janek zrewanżował się w końcówce niezwykle rzadkim, opartym na pacie motywem wściekłego hetmana. Pewnie w tym momencie grupa najbardziej oburzonych wież skontaktowała się z prawnikiem, konstruując przeciwko mnie pozew zbiorowy za kradzież nie rzecz hetmana ich koronnej sztuczki, jednak hetman (taka byłaby moja linia obrony w sądzie) właściwie to jest kobietą, jedyną damą na szachownicy, a ta to dopiero potrafi się wściec! Żarty, żartami. To takie trochę dworowania przez łzy. Partia była piękna, Janek bronił się genialnie - jednak to Iwanczuk wygrał całą batalię w rapidach i gra dalej. Janek, pocieszam się, zginął po walce i z nie byle kim. Odpadł z klasą w przeciwieństwie do, na przykład, Demchenko z Rosji, który podarował Kramnikowi awans do kolejnej rundy bez walki, kompromitująco się podkładając. Komentujący ten turniej Sergiej Szypow podczas transmisji dziwił się Demchence i zastanawiał się po co właściwie ktoś z taką motywacją przyjeżdża na PŚ. Też zadaję sobie podobne pytanie. Generalnie PŚ dla części sportowców tam grających, był turniejem, który ich przerósł. Niektórzy nie znaleźli wystarczającej motywacji, by w PŚ zaprezentować się choćby przyzwoicie.
Radek Wojtaszek - mój największy zawód tego turnieju. Choć żaden z trójki arcymistrzów nie usatysfakcjonował mnie swoim występem, bo nie mógł, to muszę skonstatować, że po Radku Wojtaszku spodziewałem się, choćby z racji względnie korzystnej drabinki, znacznie więcej. W dogrywce z Oniszczukiem doszło do klasycznej sytuacji w tym specyficznym turnieju - jeden błąd w grze drugiej, przy remisie w pierwszej, zadecydował o wszystkim. PŚ to turniej diametralnie różniący się od "szwajcarów", gdzie błędy nie zawsze są takie ostateczne, apokaliptyczne. Tam można gonić, udanie finiszować po niemrawym starcie. W PŚ krótka chwila słabości oznacza definitywny koniec turniejowej przygody.
W Tbilisi nie grają już naprawdę najlepsi - Carlsen, Karjakin, Anand. Krajakin odpadł z D. Dubovem, arcymistrzem, którego kiedyś skrytykowałem za krótkie remisy w decydujących momentach turnieju Aeroflot. Tutaj ograł byłego Pretendenta co jest dużym sukcesem, partii jednak nie widziałem, wszak byłem skoncentrowany na grze Polaków.
D. Dubov foto: Maria Emelianova. |
Przegrana Ananda z Kowaljowem z Kanady jest niemałą sensacją. "Vishy" to żywa legenda współczesnych szachów. Był na szczycie nie jeden raz, początek XXI wieku, jego pierwsza dekada należała do niego. Teraz z każdym upływającym rokiem jego szanse, by jeszcze raz zamieszać na szczycie stopniowo będą malały. "Vishy" to w szachach wielka osobowość, osiągnął w tym sporcie wszystko. Teraz ciśnienie jest już inne - to czas, w którym może się ale nie musi, choć profesjonalizm w dalszym ciągu jest jego wizytówką.
A propos ciśnienia - po powrocie Polaków do kraju, te jest znacznie mniejsze. Sam turniej jest niezwykle ekscytujący, jednak gdy grali Polacy o 13 - tej dosłownie dopadałem ekranu laptopa, aby kibicować. Teraz ten turniej po prostu śledzę.
To był kolejny rok, w którym Polacy w PŚ, będącym turniejem-przepustką do kandydackiej kołówki nie zaistnieli. Czy w przyszłym roku, czy w ogóle kiedykolwiek, zobaczymy Polaka w Turnieju Kandydatów? Najwięcej szans na to ma Janek Duda, który jest wschodzącą gwiazdą szachów światowych. Przed Radkiem Wojtaszkiem też jeszcze kilka lat prób - ten rok jednak, obaj, co piszę z niekłamanym smutkiem, muszą spisać na straty.