No, minęło nieco od mojego ostatniego wystąpienia i stopniowo zaczyna robić się naprawdę niebezpiecznie. Piszecie do mnie na "priv" i w otwartych komentarzach, że czas wreszcie ocknąć się z marazmu itd. Zaraz, zaraz, chwilunia. W żadnym marazmie się nie pogrążyłem, gdyż wziąłem udział w tytułowym memoriale, na który to turniej czekałem ładnych kilka miesięcy! Na turniejowej mapie Polski, zawodów granych tempem 90 minut na partię, plus 30 sekund do posunięcia jest naprawdę niewiele, dlatego możliwość takiego startu zawsze rozpatruję w kategoriach szachowego święta. Niestety, w tym roku, pomimo dobrze ułożonego "grafiku" rund (4 partie w weekend, następne pięć rund w tygodniu, granych o godzinie 17-tej tak, by uczniowie i pracujący mogli dojechać na salę gry) memoriał nie zgromadził wielu uczestników. Nie wiem, czego jeszcze szachistom potrzeba, by zaszczycili swoją obecnością. Sala gry piękna, każdy dostał osobny stolik, spokój, cisza, i czasami tylko dał się słyszeć stukot końskich kopyt wraz z terkotem kół, przejeżdżającego obok budynku wozu. Dla mnie to była uczta, do której szykowałem się jakiś czas, a do gry usiadłem niemożebnie wyposzczony. Byłem niczym pająk, który w złym miejscu zastawił sieci i po wielu miesiącach postu, nareszcie złapał w swe sidła ofiarę, odwlekając tym samym zbliżającą się, głodową śmierć. Zależało mi też, by pobić się z naprawdę silnymi zawodnikami, skład jednak był średni, choć wyrównany.
Ostatnio modne są turnieje weekendowe, które zyskują pewną popularność, jednak nie mogą się w niczym równać zawodom długim, których rozłożona dramaturgia, możliwość dokładnego przygotowania się do rywala, pozwala na pełny rozwój szachisty. Oprócz frekwencji (nie wiem, jak jeszcze bardziej można dogodzić szachistom, by chcieli grać, juniorów można było policzyć na palcach jednej ręki!) nie przyniósł mi radości dziwny proceder niektórych uczestników, którzy wycofywali się z zawodów w ich trakcie. Choroba, jest wystarczającym usprawiedliwieniem, uważam nawet, że szachiści mający infekcje, powinni nie narażać innych i rezygnować z zawodów, jednak wycofywanie się z gry z powodu formy, to złe zachowanie i nie tylko chodzi o "bucholtza" zabieranego tym, z którymi się grało. To naprawdę niefajnie wygląda, gdy zawodnik gra do momentu, gdy mu idzie. W zeszłym roku w tym samym turnieju zaobserwowałem podobne zjawisko i wycofywali się nawet szachiści znani. Nie wiem co ja powinienem zrobić w zeszłym roku, ale chyba kupić pistolet i pójść się powiesić do stawu, mając po pięciu rundach jeden punkt. (Zagrałem do końca i wyszedłem na słabe 4.5 pkt.). To tyle wrażeń ogólnych. W turnieju wygrał Rafał Faron, ja zająłem ósme miejsce z wynikiem 5.5 pkt.
|
Generalnie grałem na pierwszych stołach, z dziewięciu partii pięć kończyłem późno w nocy, jako jeden z ostatnich. Ranking uzyskany wskazywałby, że to był nienajgorszy występ, jednak, gdy rozpocząłem analizę mojej gry, przeraziła mnie ilość błędów, które popełniałem. Kiedyś Mark Dworecki mając już wysoki tytuł, sięgnął do swych partii, gdy był jeszcze amatorem i jego również przeraziła ilość błędów, które popełniał na tym poziomie. Ale to jest właśnie ta klasa gry, "dwójka", okolice "jedynki": siada się, człowiek myśli, że kosi równo z trawą, że jego pomysły są dobre, a potem w domu, podczas analizy, okazuje się, że to wszystko nie trzyma się kupy. Czy miałbym coś wam do zaprezentowania z tych moich dziewięciu gier, coś, czego nie można się wstydzić? Pewnie coś tam by się znalazło, ale ja z jakości moich partii absolutnie nie jestem zadowolony. Masa pracy przede mną i tyle!
No więc wróciłem. Rapidy w Berlinie oglądałem, blitze też i widziałem też, jak Mistrz Świata zrywa się i wymachuje rękami. Ego. Urażone ego. Czekam na moment, gdy znajdzie się ktoś, kto Magnusowi da nauczkę w meczu o MŚ. Byłoby to wspaniałe studium psychologiczne, rozsmakowałbym się w takim spektaklu bez reszty. Ale Wiking i tak jest wielki! Tak grając rapidy pokazał, że ma potwornie rozwiniętą, szachową intuicję, bo faktem jest, że w szachach aktywnych doliczyć się wszystkiego nie da i wiele posunięć czuje się, nie popierając do końca obliczeniami. Polacy szaleli, odgryzali się, jednak decydujące partie przegrali. To, jak wygląda granie przez Polaków decydujących partii jest dokładną liczbą. To są procenty. Ktoś musiałby policzyć ostatnią pięciolatkę i wyjdzie dokładny wynik - ile wygranych, ile remisów, ile przegranych, ile straconych medali. To mogą być bardzo interesujące dane. Na przykład nasi juniorzy tracą wiele medali z powodu tego, że spalają się podczas ostatnich meczy. To zagadnienie z pogranicza psychologii sportu, jak budować odporność na stres w decydujących grach. Kiedyś w "Macie" pytałem o to IM Przewoźnika, który dokładnie opisał, na czym polega ten proces.
To tyle na razie. Zbliżają się DME w Islandii i na ten turniej przyjdzie nam się orientować w zbliżających się tygodniach. Będą piękne zawody i, kto wie, może uda mi się je śledzić i komentować?