czwartek, 5 lipca 2012

"Autostopem w stronę Algeciras. W marokańskim kotle. Widok z Jebel Toubkal 4167 m.n.p.m. Pierwsza partia szachów na afrykańskim lądzie"




Te wrześniowe dni były wypełnione po brzegi ciemnym błękitem nieba, który odróżnia wczesną jesień na tych szerokościach geograficznych od innych miejsc na Ziemi. Wieczorami zaś, okrywałem się aksamitną pierzyną nieba utkaną gwiazdami, chłonąc szum pobliskiej autostrady, wdychając ciepłe zapachy łąki, która stygła stopniowo po upałach. Przemieszczając się na południe Europy, gdzieś na granicy niemiecko-szwajcarskiej czułem, że uciekam od tych barw, które znam z dzieciństwa - to dzięki nim tak kocham te okolice, z których wyskoczyłem na świat. Jadąc jeszcze dalej na południe, wkraczałem stopniowo w rdzawo-płowe królestwo barw śródziemnomorskich. To ta paleta właśnie tak bardzo zafascynowała kiedyś samego Eugena Delacroix. Cała jazda autostopem to dziesiątki przygód. Właściwie, co samochód, to nowa znajomość i jakaś niecodzienność. Osoby generalnie różnią się, ale chyba tylko na "stopie" można spotkać w przeciągu sześciu dni (tyle zajęła mi podróż do Algeciras) tak szerokie spektum różnych osobowości. Każdy z nich wiezie swoją historię. Wiozę swoją i ja, a prawie oczywisty fakt, że pewnie nie spotkam każdego z nich potem, skłania do szczerych opowieści o sobie. Wiózł mnie więc pewien Kolumbijczyk. Imienia już nie pamietam. Jechaliśmy przez Francję i to on specjalnie dla mnie zboczył nieco z kursu, bym zobaczył fantastyczny, największy w Europie wiadukt w Millau. Byłem pasażerem pewnego Baska, profesora filologii włoskiej, który wracał z Włoch do swojego rodzinnego miasta, leżącego w północnej Hiszpanii. Nie miał jednego kciuka. Poza tym, był bardzo otwartą osobą: opowiedział mi całą historię swego kraju, który ciągle chce się oderwać od Hiszpanii, by cieszyć się autonomią. Jako, że był wielkim fanem Fernando Alonso, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, by obejrzeć wyścig Formuły I. Pożegnał mnie, stawiając pod Barceloną typowy kataloński obiad (pomimo moich protestów) w którego skład wchodził ziemniaczany omlet wraz z dużym dzbanem miejscowego wina. Sam nie pił oczywiście. Dzięki pewnemu Hiszpanowi i jego czerwonemu BMW, zarobiłem 300 km, w ... niecałe dwie godziny! Ów jegomość, w niektórych momentach jechał 260 km\h trzymając kierownicę dwoma palcami. Przemieszczałem się nadmorską autostradą na południe od Barcelony w kierunku Walencji. Wieczorami kąpałem się w Morzu Środziemnym, korzystając z opustoszałych plaż. Będąc już na wysokości Grenady udało mi się załapać na "kurs" do samego Algeciras. Tym razem wiózł mnie pewien Belg, który przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, za to z głośników "grzmiał" na pełny regulator folk irlandzki. Po 6 dniach dotarłem do Algeciras. W nagrodę kupiłem sobie litrową butelkę piwa "San Miguel" i zaokrętowałem na pływający liniowo katamaran, którego celem był port w Ceucie.



Jeden z poranków nad Morzem Śródziemnym.


Ceuta to ostatni skrawek hiszpańskiej ziemi, dalej rozciągają się góry Rif. Po przybiciu do portu, przejechałem autobusem w pobliże granicy z Marokiem. Przekroczenie granicy było dość łatwe  i nie zajęło zbyt dużo czasu -  na odprawach byli tylko pojedynczy ludzie. Pierwszym moim celem była wycieczka do malowniczego Chefchaouen. W autobusie kierującym się doń usiadłem z tyłu, popijając lokalną wodę mineralną. Wyglądało na to, że jestem jeden pośród Arabów. W pewnym momencie odwrócił się w moją stronę starszy mężczyzna w białej dżellabie i przywitał się: "salam alejkum". Odpowiedziałem "alejkum salam" i zacząłem z konieczności słuchać jego wynurzeń. A więc, witamy w Maghrebie!

Po zwiedzeniu Chefchaouenu i zobaczeniu po raz pierwszy wijącej się setkami wąskich uliczek medyny, pojechałem szlakiem "królewskich miast". Zobaczyłem Meknes, Fez, i udałem się w długą wędrówkę na Saharę, pod Algierską granicę, gdzie zamieszkałem na pustyni z miejscową społecznością. Tym zawdzięczam życie, gdyż w oceanie piasku odratowali mnie po zatruciu pokarmowym. Ale po kolei...


Rynek w Chefchaouen.

Widoki podczas wycieczki po górach Rif.

Berberki na szlaku. Nie pozwoliły zrobić sobie zdjęcia "en face".


Odpoczynek od 40 st. C. upałów w Medresie.


W Rissani spotkałem pewnego Araba - Hassana, który zaprosił mnie do swojego domu. U niego mieszkał niejaki Muhammad, którego chodziliśmy zakopywać na pustynie trzy razy dziennie, co jest ponoć doskonałą terapią dla stawów. Tu się ujawniła cała oryginalność mojej sytuacji. Ja, pchający taczki w stronę pustyni - na taczce beczki na wodę, słomianka ścienna i łopata. Za mną wlekący się Hassan, za nim Muhammad. Muhhamada zakopywaliśmy całego w piachu równolegle, wystawała mu tylko głowa, którą nakrywaliśmy czapeczką. Obok stała wbita łopata. My laliśmy na siebie wiadrami wodę ze studni, Muhammad mruczał coś po arabsku pod nosem. Potem wyciągaliśmy go z piachu, on płukał się i okrywał słomianką. Po dobrych paru dniach udało mu się przejść 6 km z nami do wioski uchodźców z Senegalu, gdzie w trójkę zabawiliśmy całą noc śpiąc na kocach, bez przykrycia, na głównej ulicy miasta.

Moim zadaniem było biegać po zakupy. Muhammad gotował nam pyszny Tadżin, który jadaliśmy wieczorami, nakrywając obrusem stół wystawiony przed domem. W niedalekiej odległości czerwienił się piach Sahary, wieczory zapadały chłodne, pełne gwiazd, których światło docierało niezakłócone choćby jedną świecącą lampą.  Któregoś dnia Hassan zorganizował wyprawę na wielbłądach w głąb Sahary. Gdy dotarliśmy wieczorem do osady Nomadów zjadłem kolację i poszedłem na spacer w najgłębsze piachy. Zmęczenie jednak wzięło górę i wróciłem poleżeć, bo i tak nie sądziłem, że zasnę szybko. Po północy zbudził mnie straszny ból brzucha i zacząłem wymiotować. Gorączka sięgała 39 st. C, a mnie jeszcze czekał powrót, którego bałem się strasznie. Marzyłem tylko o łóżku u Hassana, albo o dachu jego domu, na którym uwielbiałem się wylegiwać. Poranek był straszny. Gdy wsiadłem na wielbłąda, poprosiłem żeby przywiazali mi ręce do uchywtów, gdybym leciał w dół. Nie pamiętam dokładnie jak dotarliśmy  z powrotem do domu. Zmartwiony Muhammad, który bardzo mnie polubił, zaglądał co chwila zaniepokojony, do pokoju z leżanką, na której odbywałem moją saharyjską kwarantannę. Hassan z kolei jak dobra mama, gotował mi sam ryż i odcedzał. Leżąc pomyśłem sobie, że gdybym tu umarł, nikt pewnie by się nie dowiedział co się ze mną stało. Myślałem nawet w gorączce, że fajnie byłoby spocząć w piaskach Sahary, która nocą tak wspaniale chłodzi stopy. Po dwóch dniach wróciły mi jednak siły - to nie była jeszcze moja pora. Nadszedł czas pożegnania. Dostałem od Hassana buty, gdyż moje były bez podeszw...


Kolory Sahary w Rissani.

Muhammad przygotowujący wieczerzę.

Z Muhammadem. W tle saharyjska noc.

Z Hassanem w osadzie Nomadów.


Na spacerze...


Kierowałem się w stronę Marakeszu, gdyż zamierzałem wejść na dach Afryki Północnej  - Jebel Toubkal 4167 m.n.p.m. Dokończenie przygody na Saharze, oraz moje dalsze losy już w następnym wpisie, który dopiero po weekendzie...

C.D.N.



4 komentarze:

  1. "aksamitna pierzyna nieba utkana gwiazdami" - ładne, to mi sie spodobało.

    Fascynująca taka wyprawa, ciekawa jestem tylko Twojego samopoczucia po takim dużym dzbanie miejscowego wina, skoro ten profesor nie pił ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzban ten koło litra był:) Podcięło mi troszkę nogi ale to był początek wyprawy - siły jeszcze były ;). Szybko namiot postawiony w pobliskim lasku i usnąłem jak zabity :).

    OdpowiedzUsuń