środa, 11 lipca 2012

"Z Sahary w kierunku Marakeszu. Tętniące serce Afryki na Jemaa El Fna. Jebel Toubkal i huk Atlantyku. Partia szachów w Casablance."



Kierowałem się w stronę dolin Draa i Dades. Plecak mojej ulubionej firmy "Fiord Nansen" ciążył strasznie i, będąc jeszcze słaby po zatruciu pokarmowym, postanowiłem wziąć dwudniowy "time-out" w miejscowości Tarudant. To miasto wybrałem przypadkowo - nie było w nim nic specjalnie atrakcyjnego - mnie jednak ineresowało tylko jedzenie i spanie oraz aby moje plecy zapomniały choć na dwa dni okropny ciężar plecaka i wielogodzinną walkę z grawitacją. O konieczności zatrzymania się na parę dni by odżyć, przekonałem się, gdy jedząc rybę w jakiejś knajpie, moja głowa prawie wpadła do talerza. Zresztą winny jestem Czytelnikowi zdjęcia z powrotu z Sahary. Warto tylko spojrzeć na ogólny mój wygląd, a przede wszystkim oczy, które ponoć są zwierciadłem duszy. One właściwie wystarczą aby uświadomić sobie, jak byłem zmęczony...


Walka z sobą samym. 39 st C. w 45 st. C upale.

Dziurawe buty od Hassana i twarz bardzo zmęczonego człowieka...


Marakesz ma kolor rdzawoczerwony. Legenda mówi, że przy budowaniu tego miasta to krew tych, którzy byli zaprzęgnięci do niewoliczej pracy jest zmieszana z cegłą, dlatego taka, a nie inna barwa nieoficjalnej stolicy Maroka.

Najważniejszym miejscem w Marakeszu jest wielki plac Jemaa El Fna. W środku dnia, jest to zwykłe arabskie targowisko w centrum medyny, z niezliczonymi straganami oraz wózkami, z których można się napić świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Nocą, wkradają się w to miejce prawdziwe czary i magia - ze zwyczajnego targowiska ów plac zamienia się już o zmroku w miejsce wypełnione zaklinaczami węży, rzemieślnikami różnych zawodów, znachorami oferującymi lek na każdą dolegliwość, tancerzami, artystami oraz Berberami, ubranymi w swe lokalne ubrania i handlującymi wodą. Wchodząc na Jemaa El Fna ilość zapachów ścina z nóg. Fala aromatów doprowadza zmysł węchu do szaleństwa, a dym z palenisk powoduje łzawienie z oczu. Oto tętniąca nocnym życiem Afryka!

Jemaa El Fna nocą.

Znachor usiłuje sprzedać cudowny specyfik na bezpłodność.

Dżwięki bębnów, tańce, wróżby i tysiące widzów. 


Berber w swoim tradycyjnym stroju.

Plac widziany z tarasu jednej z restauracji.


Wybierając się w czterotysięczniki Atlasu, musiałem kupić sobie dobre buty i pożegnać obuwie od Hassana. Na jednym z targowisk kupiłem niezłe buty na wysokim podbiciu, targując się bezlitośnie ze sprzedawcą, odchodząc parę razy od jego stoiska. Z boku patrząc, ani chybi, przypominało to karczemną awanturę, ja jednak dobrze wiedziałem co robię. Z tego co pamiętam, sprzedawca opuścił cenę z 400 zł na nasze do 140 zł. Jeśli kiedykolwiek będziesz w takiej sytuacji, targuj się do upadłego! Masz do wyboru: niższą cenę (nieraz ponad połowę ceny wyjściowej) i szacunek sprzedawcy, lub mniej pieniędzy w sakiewce i odprowadzające, pogardliwe spojrzenie, które zapamietasz na długo. Jak widać tu nie ma żadnego wyboru. Nie targując się będziesz dla Araba nikim...

Pojachałem do Imlilu, skąd udałem się na wędrówkę łańcuchami Atlasu Wysokiego, w kierunku tzw. "Dachu Afryki Północnej", czyli szczytu Jebel Toubkal 4167 m.n.p.m. Część zbędnego sprzętu zostawiłem w hoteliku w Imlilu i wyszedłem na szlak. Różnica pomiędzy Tatrami, a Atlasem Wysokim jest taka, że w Atlasie zamieszkałe wioski pasterskie leżą jeszcze gdzieś na wysokości naszych Rysów;). To góry dzikie z niezbyt dobrze opisanymi szlakami i często wędruje się "na czuja". Na wysokości 3500 m. wieje zimny wiatr, szczególnie na przełęczach. Jedynymi przyjaciółmi są wrończyki, które to wzosząc się, to opadając z dużą prędkością w dół, są jedynym dowodem na kontakt ze światem ożywionym. Po wielodniowym trekkingu udało mi się zdobyć najwyższy szczyt Afryki Północnej - pomijam już taki szczegół, że mając niezbyt dokładną mapę, pobłądziłem wchodząc na nieodpowiedni szlak. Dopiero pasetrze zawrócili mnie z błędnie obranej drogi;). Nocami nie wysypiałem się z uwagi na szakale, które podchodziły pod śpiwór i "burzyły" się szukając resztek jedzenia.



Na jednej z przełęczy Atlasu Wysokiego.

W tle "gniazdo" Toubkala.


Wstający księżyc nad masywem.

Na Jebel Toubkal 4167 m.n.p.m.
Widoki ze szczytu warte każdego wysiłku.


Po zejściu z gór, postanowiłem pojechać na południe w okolice 28 równoleżnika. Chciałem zobaczyć Park Narodowy Sus-Massa, wykąpać się w Oceanie Atlantyckim, następnie czas był kierować się stopniowo na północ - zabawić w "wietrznym mieście" - Ass-Sauira, potem do Sale, Casablanki i do granicy. W parku Sus-Massa, do którego dotarłem wieczorem, położyłem się spać na plaży, wchodząc tylko do śpiwora. Zastanawiał mnie huk jakby burzonych murów. Wiał tak potężny wiatr, że wtuliłem się w ten kawałek kołdry, którą dysponowałem i ubrałem ciepły sweter. Plecak tradycyjnie podłożyłem pod głowę. Rano okazało się, że fale Atlantyku wydają takie dzwięki, spadając z wysoka, gdy pogoda jest "sztormowa". W Ass-Sauira, oddałem po raz kolejny moje brudne ubrania do prania, wszak na autostopie trzeba trzymać klasę i po prostu wyglądać, to w końcu ktoś mnie do siebie zaprasza, a ja u kogoś goszczę. Wieczór w "wietrznym mieście", zapamiętałem z feerii barw podczas zachodu słońca w porcie. Te kolory przypomiały mi, że każda podróż ma swoje zakończenie, że czas wracać. Nigdy nie lubiłem tego podróżniczego "przesilenia", kiedy ma się wrażenie, że minęła ponad połowa czasu włóczęgi i wie się, że teraz już tylko czeka powrót. Choć ma się świadomość, że to jeszcze przecież nie koniec, to trudno nie być myślami gdzieś w przyszłości, w domu. W Casablance idąc ulicą, przypominającą jedną z ulic Warszawy, zauważyłem restaurację, a w niej grających w szachy. Nie omieszkałem zajrzeć, napić się herbaty z tych charakterystycznych, małych 150 ml szklaneczek, oraz rozegrać jednej partii blitza, którą... przegrałem bez walki. Pierwsza i jak na razie moja ostatnia partia szachowa na afrykańskim lądzie! Jest chociaż dobry powód, żeby wrócić i wziąć srogi rewanż. 
 Zmęczenie, zmęczenie, wielkie zmęczenie. Przez całą 2 miesięczną wyprawę schudłem 12 kilogramów. Gdy rodzina ujrzała mnie w drzwiach, zobaczyć ich twarze to było... bezcenne. Choć pisałem listy i maile skąd tylko się dało, martwili się o mnie, zreszta ja o nich nie mniej.
 I to tyle jeśli chodzi o tę moją marokańską "epopeję". Słowa nie potrafią nadążyć za tak szybko zmieniającą się rzeczywistością. Tego nie potrafili wielcy pióra, a co dopiero zwykły rzemieślnik tego instrumentu. Jeszcze kilka zdjęć z Ass-Sauiry oraz Casablanki, gdzie urzekł mnie Meczet Hassana II, wybudowany na Atlantyku. Jest to trzecia pod względem wielkości budowla sakralna świata.

Siła fal Atlantyku potrafi przewrócić.
Wieczór w "wietrznym mieście" obwieszczał, że czas było wracać...

Meczet Hassana II. Na uwagę zasługuje potężny minaret.

Widok od strony Atlantyku.

3 komentarze:

  1. Są i szachy! Taka partyjka na afrykańskiej ziemi - też jest bezcenna :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W pierwotnym zamyśle miało nie byc tej partyjki bo to epizod, takie mrugnięcie okiem raczej do stałych szachowych czytelników:). Ależ mnie ten Arab zlał wtedy:).

    OdpowiedzUsuń
  3. byłam w Casablance ale niestety do Meczetu Kobiet nie wpuszczają szczególnie w "poście"

    OdpowiedzUsuń