czwartek, 11 lutego 2016

"Szaleniec na tylnym siedzeniu autobusu"


Gdzieś na przecięciu dwóch moich pasji - szachów i literatury - zawsze dzieją się bardzo interesujące historie. Myślę, że w tym miejscu jest znacznie ciekawiej, niż w przypadku moich relacji z turniejów szachowych, choć jest to, jasna sprawa, rzecz gustu. Jednym ze skrzywień, którego najprawdopodobniej nie pozbędę się do końca życia, jest moje nieustanne polowanie na wątki szachowe w czytanych książkach. Czasami pożyczam coś, wiedząc, że znajdę tam szachowy wątek, niekiedy napotykam na jakiś tekst zupełnie niespodziewanie.

 Tak się zdarzyło niedawno, gdy dorwałem książkę, która jest zapisem korespondencji pomiędzy dwoma wielkim współczesnymi pisarzami: Paulem Austerem i Johnem Maxwellem Coetzeem (ten ostatni otrzymał literackiego Nobla w 2003 roku). Paul Auster jest przede wszystkim autorem "Trylogii Nowojorskiej", wyreżyserował także film "Dym" z Harveyem Keitelem w roli głównej. Przedstawiać autora "Hańby" byłoby rzeczą mocno skomplikowaną (Austera też zresztą). To płodny pisarz, bardzo złożona osobowość, więc jeśli ktoś ma ochotę, łatwo znajdzie potrzebne informacje na wielu innych domenach. Generalnie są to intelektualiści z najwyższej półki i nie jest bez znaczenia, do jakiej wymiany zdań między nimi doszło, w jednej z licznych korespondencji, a rzecz dotyczyła szachów właśnie. Pozwolę sobie trochę obszerniej zacytować. Przeczytajcie proszę, sądzę, że ta opowieść właściwie, jest naprawdę wstrząsająca...


                                                                                                                   6 kwietnia 2009 r.


Drogi Paulu!

  Zanim opowiesz mi, co sądzisz o przyjemnościach płynących ze współzawodnictwa, muszę poczynić pewną uwagę.
Gdy miałem dwadzieścia parę lat, z dużym zaangażowaniem grałem w szachy. Przez długie lata moja praca polegała na pisaniu kodów do komputerów i proces ten tak głęboko mnie wciągnął, że czasami czułem się, jakbym wstępował w obszar szaleństwa, w którym mózg zostaje podbity przez logikę maszyn.
Miałem wystarczająco dużo rozsądku, by porzucić komputery i przeprowadzić się do Stanów Zjednoczonych na studia podyplomowe. Na pokładzie statku płynącego przez Atlantyk (tak, w owych czasach, jeśli miało się mało pieniędzy, można było podróżować statkiem - trwało to pięć dni) wziąłem udział w zawodach szachowych i udało mi się dotrzeć do finału, w którym moim przeciwnikiem był niemiecki student inżynierii o imieniu Robert.
Grę rozpoczęliśmy o północy. O świcie wciąż siedzieliśmy pochyleni nad szachownicą. Robert był o jedną figurę do przodu, ale ja miałem przewagę taktyczną. Opuścili nas ostatni widzowie - chcieli zobaczyć Statuę Wolności. Zostaliśmy sami.
- Proponuję remis - powiedział Robert.
- OK - odparłem.
Wstaliśmy, uścisnęliśmy sobie dłonie i spakowaliśmy szachy.
On miał przewagę w figurach, a ja taktyczną: remis był uczciwym kompromisem, prawda?



J. M Coetzee.


Przycumowaliśmy. Byłem w owianym legendami Nowym Jorku. A jednak nie opuszczał mnie nastój zawodów, nastrój intelektualnej ekscytacji, gorączkowy i lekko niezdrowy, niemal jak prawdziwe zapalenie mózgu. Nie interesowało mnie otoczenie. Coś cały czas we mnie brzęczało.
Przeszliśmy z żoną przez odprawę celną i poszliśmy na stację autobusową. Mieliśmy pojechać innymi autobusami: ona do Georgii, by zatrzymać się u przyjaciół, a ja do Austin, poszukać dla nas mieszkania. Pożegnałem się z nią z roztargnieniem. Chciałem jedynie zostać sam, by móc rozpisać ostatnią rozgrywkę szachową na papierze i rozwiać wątpliwość, która nie dawała mi spokoju. Całą drogę do Teksasu w autobusie (dwa, trzy dni?) spędziłem nad notatkami. Moje przeczucie było słuszne. Czarne nie miały szans. Jeszcze trzy ruchy i Robert Niemiec musiałby skapitulować. Źle zrobiłem, zgadzając się na remis.
Powinienem był pić z okazji pierwszego kontaktu z Nowym Światem. Powinienem był planować nowe życie, które otwierało się przede mną. Ale nie, byłem w szponach gorączki. Po cichu opanowywała mnie dzika wściekłość. Byłem szaleńcem na tylnym siedzeniu autobusu.
To właśnie przychodzi mi do głowy, gdy piszesz o przyjemnościach płynących ze współzawodnictwa. Mnie kojarzy się ono nie z przyjemnością., ale ze stanem opętania, gdy umysł skupiony jest na jednym absurdalnym celu: pokonać obcego człowieka, który nic dla mnie nie znaczy, którego nigdy wcześniej nie widziałem i już więcej nie zobaczę.
Wspomnienie ataku tej koszmarnej emocjonalnej nadaktywności sprzed niemal pół wieku sprawiło, że już nigdy nie chciałem być zwycięzcą, pokonać jakiegokolwiek przeciwnika i znaleźć się na szczycie. Nigdy więcej nie zagrałem już w szachy.
Uprawiałem sporty (tenis, krykiet), dużo jeździłem na rowerze, ale jedynym moim celem było wypaść tak dobrze, jak potrafię. Wygrana i przegrana nie miały żadnego znaczenia.

"Tu i teraz". Listy 2008-2011
Paul Auster, John Maxwell Coetzee 
Wydawnictwo: Znak str. 49-51


                                                                                                                    8 kwietnia 2009r.


Drogi Johnie!


(...) Twoja opowieść szachowa - która jest rodzajem horroru - zmusiła mnie do przemyślenia na nowo, co rozumiem przez pojęcie "współzawodnictwo".
(Od lat nie grałem w szachy, ale sam także w wieku dwudziestu paru lat byłem nimi pochłonięty. Bez wątpienia jest to najbardziej obsesyjna i szkodliwa dla umysłu gra wymyślona przez człowieka. Po pewnym czasie przyłapałem się na powtarzaniu ruchów szachowych podczas snu - i zdecydowałem, że muszę przestać grać bo oszaleję.) 


"Tu i teraz". Listy 2008-2011
Paul Auster, John Maxwell Coetzee 

Wydawnictwo: Znak str. 52


Paul Auster.

(...) Innymi słowy zgadzam się z Tobą. Celem nie jest zwyciężyć, ale zagrać dobrze, najlepiej jak się umie. Twoja rozgrywka szachowa z obcym człowiekiem na pokładzie statku postawiła Cię twarzą w twarz z jakąś demoniczną częścią Ciebie i gdy zdałeś sobie sprawę, czym się stajesz, wycofałeś się z obrzydzeniem. Nigdy nie przeżyłem podobnego objawienia. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by kiedykolwiek zależało mi na wygranej tak bardzo jak Tobie podczas rozgrywki z niemieckim studentem w 1965 roku.


"Tu i teraz". Listy 2008-2011
Paul Auster, John Maxwell Coetzee 
Wydawnictwo: Znak str. 54




Cóż mogę dodać od siebie, a co wy możecie dopowiedzieć? Moje szachowe wyprawy z kolegą Karolem przeszły już chyba do kanonu. Wspominamy często przy piwie o różnych naszych turniejowych historiach i epizodach, a zwłaszcza powrotach z rund. Kilka razy występowaliśmy na "Cracovii", wiadomo, to przełom roku, zima, a my w nocy, wracaliśmy do domu samochodem. Mroczny krajobraz przewijający się za oknami pojazdu nie miał dla nas żadnego znaczenia. Tkwiliśmy wciąż w naszych grach. Rozgorączkowani opowiadaliśmy sobie o wygranych, pomyłkach przeciwników, naszych pomyłkach i przegranych. Gdyby ktoś nagrał te nasze rozmowy, albo ewentualnie miał z nich stenogramy, mógłby podejrzewać nas o jakiś ciężki syndrom, o stan choroby umysłu. To było jak w listownej korespondencji pomiędzy tymi wielkim pisarzami: uczucie graniczne, stan tuż przed szaleństwem z pełnymi jego objawami. Gdy Karol przegrywał, a ja wygrywałem, nasze umysły działały na zupełnie innych rejestrach, podobnie było, gdy Karol wygrywał, a ja przegrywałem. Ideałem było gdy wygraliśmy w dany dzień obaj (rzadka rzecz), wtedy jeszcze wygrana dawała nam nieco sił na rozmowę. Nie napiszę wam, co się działo, gdy ktoś z nas zaliczał serię przegranych, przy wygranych tego drugiego. Naprawdę bardzo trudno opisać, jak wyglądały wtedy nasze powroty. To są dodajmy szachy amatorskiego poziomu, a co się odbywa tam wyżej, a na szczycie jak jest? To jest stan permanentnego zapalenia mózgu, jak mniemam. To ciemna strona naszej dyscypliny, to ołowiana chmura, do której szachiści po prostu przywykli, natomiast ludzie nie związani z szachami, mogą sobie różnie myśleć, będąc świadkami tego ciężkiego opętania, na przykład załapując się z szachistami po rundzie na pokład samochodu. Napiszecie mi o waszych ciężkich powrotach z rund? A jak płynie u was czas podczas turniejów? Jesteście znośni dla swoich bliskich, czy muszą was omijać szerokim łukiem?


Zdjęcie J. M. Coetzee ze strony: http://www.theoccidentalobserver.net/authors/Webb-Coetzee-Disgrace.html

Zdjęcie Paula Austera ze strony: http://www.psychosonda.pl/paul-auster-dziennik-zimowy/

11 komentarzy:

  1. Bardzo fajny temat, każdy kto gra, grał /z pasją !!/ w szachy doświadczył takich odczuć. zastanawiam się dlaczego porzuciłem "karierę" juniorskiego szachisty..... może właśnie dlatego, ze nie umiałem w sobie ugruntować tego zapalenia, emocji i tzw ciągu na bramkę by pokonać przeciwnika za wszelka cenę, doskonale pamiętam przeciwników, którzy tak przy szachownicy przeżywali grę że miało to wpływ na moją grę i powodowało zbyt dużą ilość remisów nawet w zdecydowanie lepszych pozycjach. wydaje mi się ze w pewnym czasie sama gra zaczęła mi wystarczać, tzn chodziło o ładne zagrania twórcze pomysły a nie o wynik, który mógł wypaczyć np. brak czasu na zegarze. I z perspektywy czasu ciesze się że szachy nie sa dla mnie religią , a są fajną przygodą gdzie lepiej odbieram przegrane po dobrej grze niż przypadkowe szczęśliwe wygrane w grach towarzyskich !!!
    tzbych

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy temat, ale chyba nie aż tak groźny,jak to przedstawili pisarze, jeśli w szachach znajduje się ich wewnętrzne piękno. Wtedy porażki już tak nie bolą.Ważną rolę odgrywają pierwsi nauczyciele szachów, którzy nauczą i pokażą królewską grę, jako piękną, tajemniczą, twórczą przygodę, albo niestety jako jeszcze jeden wyścig po sukces za wszelką cenę...

    OdpowiedzUsuń
  3. blackjack - pełna zgoda. Jak w każdej dziedzinie życia należy prowadzić równoległy rozwoj zawodnika jako człowieka inaczej gubi się istotę sportu a pan Coetzee widocznie miał w tym temacie spore zaległości zanim wogóle siadł do szachów...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja mialem taka dziwna przypadlosc. Nie gralem w szachy przez dlugi okres (ok. 15 lat), gdy na nowo oczarowala mnie ta krolewska gra. Gralem duzo jako junior (od 6 do 14 roku zycia uzyskalem II kat.) i powrocilem do szachow w wieku 29 lat. Zagralem swoj pierwszy turniej po ok 4 tygodniach przygotowan, na 5 rund wszystkie przegralem. W dwoch partiach bylem w wygranej pozycji, z tym, ze podstawilem figure, badz prosta kombinacje. Do powrotu formy czekalem ok 3 lat, zaczalem grac na miare ranking ok 2000 pkt, ale nadmieniam, ze nie byl to jakis super intensywny trening, gdyz malo kto moze sobie na taki pozowlic majac rodzine i prace. Przez ten okres 3 lat przed kazda oficjalna partia strasznie sie stresowalem, balem sie kompromitacji, albo wiedzialem, ze stac mnie na wiecej, odczuwalem innego rodzaju presje. Po okresie ok 3 lat poszukiwan formy i doglebnej analizy swojego szachowego "ja", analizowanie partii arcymistrzow, studiowanie debiutow, czy gry srodkowej dawalo mi tylko swiadomosc, ze tak naprawde nic nie wiem, mimo, ze poznawalem nowe warianty, widzialem rowniez jak duzo jeszcze nie wiem i jak duzo jest do poznania ("im dalej w las tym wiecej drzew"). Az pewnego dnia olsnienie, powiedzialem, do zony, ze chyba cos w szachach zrozumialem. Sam nie jestem w stanie powiedziec, co to dokladnie jest. Zaczalem wiecej widziec i rozsadniej myslec, zauwazalem bledy w swoich poprzednich partiach i dopiero teraz je rozumialem. Z wyrownanej pozycji w ciagu kilku ruchow potrafilem uzyskac przewage pozycyjna. Budowalem ciekawe plany gry i staralem sie je realizowac. Teorie przekladalem na praktyke... Od tej pory wygralem 4 ligowe mecze z rzedu ( z silniejszymi przeciwnikami), I miejsce w corocznym wojewodzkim turnieju do rankingu 2100 i czuje, ze cos w tej grze zrozumialem, co pozwoli mi na osiagniecie nastepnego pulapu. Nie powiedzialbym, ze to olsnienie, ale raczej cos co zamiast przyjsc stopniowo, gruchnelo jak uderzenie i 3 lata pracy zaowocowalo w jeden dzien, przynajmniej takie mialem uczucie. Od momentu, kiedy wypowiedzialem te slowa, nie przegralem oficjalnej partii, ale odnosze wyniki, ktore same mnie przyprawiaja o zdumienie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Anonimowy- i o to właśnie chodzi.Zaczął Cie interesować i wciągać sam proces gry, a nie dominujący- jej wynik. Szachy są w swojej strukturze bardzo podobne do muzyki. Obie te twórcze dziedziny maja swoje bogate wnętrze i jeśli chociaż częściowo się do niego dotrze, odczujemy satysfakcje, właściwie niezależnie od osiąganych wyników, na które przecież wpływają takie "przyziemne" sprawy jak kondycja psychofizyczna,odporność na stres, naturalne ( w genach) predyspozycje do sportowej konkurencji ( ma je ok.5% populacji),dużo czasu na przyswajanie teorii itp. Generalnie często większą, naturalną satysfakcję z zajmowania się szachami mają sympatyzujący z królewska grą amatorzy, a nie "zawodowcy".

    OdpowiedzUsuń
  6. Coetzee podszedł do szachów (a właściwie ją rozpamiętywał) jak wojownik, a nie artysta. Wojownik musi wygrać, pokonać przeciwnika (tak jak B. Fischer - zniszczyć), a artysta szuka w szachach piękna w wygranej, w przegranej i w każdym posunięciu.

    OdpowiedzUsuń
  7. Artysta może być wojownikiem. Można przecież chcieć wygrywać pięknie.
    Lubię załatwić przeciwnika miłą dla oka kombinacją, wtedy czuję, że go bardziej zniszczyłem. Nie wiem jednak, czy chciałbym grać w szachy bez współzawodnictwa. Czy cokolwiek chciałbym bez tego robić. Do wspięcia się na wyżyny swoich możliwości potrzebuję przeciwnika.
    Niektórzy moi znajomi nie grają "o pietruszkę", tzn. bez stawki pieniężnej. Dla mnie nie istnieje pojęcia "gry o pietruszkę" - gram przeciwko drugiej osobie, którą chcę pokonać, pokazać swoją wyższość.
    Nawet w pracy zawodowej nie umiem robić czegoś "dla idei". Chcę napisać lepszy program niż inni, udowodnić, że C++ jest lepsze od javy, że można coś zakodować prościej, bardziej elegancko, wydajniej itp. Jak nie ma już o co walczyć, to przynajmniej o ilość zmienionych plików w commicie.
    I w przeciwieństwie do cytowanych panów nie uważam mojego podejścia za niebezpieczne czy niestosowne

    OdpowiedzUsuń
  8. kolokwium - Coetzee do niczego nie podszedł bo był za cienki żeby podchodzić do czegoś w tej dziedzinie - nawet po sposobie w jaki opisuje tamtą sytuację widać neurotyzm wywołany pisarską chęcią wzbudzania zainteresowania - a wojowinik może pokonać czy niszczyć tylko w przypadku realnego zagrożenia zdrowia lub życia- inaczej nie jest żadnym wojownikiem tylko zwykłym rzeżimieszkiem, żołdakiem lub fanatykiem...

    OdpowiedzUsuń
  9. Dla mnie każda partia turniejowa jest jak stawianie na szali własnego zdrowia. Ryzykuję rankingiem, który jest dla mnie integralną częścią mojej szachowej osoby.
    Fanatyzm? Pewnie tak, ale można być wojownikiem, chociaż większa część obserwatorów nie dostrzeże znamion ryzykowania zdrowia lub życia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie zrozumiałeś moich intencji - prawdziwy wojownik walczy tylko w przypadku zagrożenia swojego życia lub zdrowia - szachista, któremu się wydaje że z kimś walczy, że go niszczy nie jest wojownikiem tylko nie wie wogóle co to walka i myli ją z chęcia dominowania na innymi związaną z niskim rozwojem własnym.Zresztą nie tylko szachisci popadają w tą ślepą uliczkę...:)

      Usuń
  10. http://wiadomosci.chessbrains.pl/2014/01/28/1262/ A tu link do partii JKD która niedawno oglądałem i spodobało mi się to jak Janek szukał fantastycznych rozwiązań, chociaż zapewne widział i prostsze plany gry za pomocą których mógł osiągnąć to samo, ale czy na pewno to samo? Myślę że to daje też pewną odpowiedź do tej dyskusji, iż walka z przeciwnikiem nie powinna przesłaniać tworzenia piękna, a może tylko znajdywania go tam gdzie jest??
    tzbych

    OdpowiedzUsuń