wtorek, 12 lutego 2013

"Szachy to przede wszystkim kwestia ambicji. O tym jak przekroczyłem Rubikon"



I tak to się potoczyło, potem poniosło pieśnią gminną i do teraz pozostało w mniej więcej nie zmienionym stanie. Było to gdzieś pod koniec podstawówki, nie pamiętam już dokładnie, w której to było klasie, w ósmej najprawdopodobniej ale głowy pod topór nie położę, że w ósmej. W tym oto czasie chodziłem do szkoły z jednym kumplem, którego tata był doskonałym szachistą korespondencyjnym. Pewnego razu graliśmy w piłkę nożną na boisku szkolnym i przez przypadek zgadaliśmy się, że i w szachy gramy. Bo tak to już jest, że szachista z szachistą nie może się nie "zwąchać", to jest dogmat i sprawa nie podlegająca dyskusji.

 On grał dobrze, korzystał z wielu książek szachowych, których miał kilka regałów u siebie,  ja ledwo co znałem posunięcia, ale nie brakowało mi entuzjazmu.

No i się zaczęło. Niech dzieci i młodzież nie czytają następnego akapitu, zakryją oczy dłońmi i nieco dalej kontynuują lekturę, jeśli ta ich zaciekawiła.
Zaczęło się, bo daliśmy dyla ze szkoły: szachy w plecaku, notes do zapisywania wyników, kanapki, jabłka. Poszliśmy "na bulwary", miejsce, w którym zwykle spotykaliśmy się całą paczką po szkole i przez kilka dni graliśmy w szachy bez opamiętania. Wtedy to odebrałem pierwszą, bardzo surową lekcję szachów. Aż z ciekawości poszukam tego notesu z wynikami, przecież musi gdzieś być. Pewnie leży obok moich dzienniczków z uwagami, które zachowałem na pamiątkę. Chwilkę... Jest! Dzienniczki też są ;). Ósma klasa. Rekord - 27 uwag w pierwszym półroczu - "Zapomnij o czerwonym pasku Krzysiek! Średnia 4,9, a ty nie dostaniesz "paska" o zachowanie! I mądry ty jesteś?" - wychowawczyni do mnie przy kolejnym dzienniczkowym wpisie "ku pamięci".

W notesie widnieje 187 partii, 156 przegranych, trzy wygrane, reszta remisy. Totalna młocka. Przełknąłem jednak tę gorzką pigułkę. Odezwała się ambicja, bo wiecie, szachy to przede wszystkim kwestia ambicji. Moje kroki skierowałem do biblioteki przy ulicy Będzińskiej i wypożyczyłem swoją pierwszą książkę szachową. Była to doskonała pozycja Jurija Awerbacha "Wyprawa do krainy szachów".




 No i wpadłem jak śliwka w kompot. Może miałbym jeszcze jakieś nikłe szanse, gdyby to była inna książka. Coś słabszego. Ale takie coś! Awerbach zgiął mnie od samego początku: cytaty, poezja, w którymś momencie końcówka Retiego zatytułowana "ciągnąć dwie sroki za ogon". Wiecie, o którą końcówkę chodzi, dwa piony, po królu. Biały monarcha niby goni "bandowego", dochodzącego piona, a zbliża się do swojego piechura na lini "c" i stoi remis, a nie żadna tam kpina. W tym momencie przekroczyłem Rubikon. Poczułem, że ja już od tego się nie uwolnię, może na krótszą lub dłuższą metę tak, ale nie na zawsze. 

Dalszych wyników nie zapisywaliśmy ale po kilku tygodniach statystyki zaczęły się odwracać na moją korzyść. Cztery przegrane, remis, dwa moje zwycięstwa, remis, moja wygrana, dwie przegrane. Tak to szło, a nie tak jak na początku.

Dobił mnie tata, a właściwie to sam się dobiłem, a on mi w tym pomógł. Pewnego razu w sklepie sportowym znalazłem szachy firmy "Saitek", nie program szachowy, a normalne szachy z sensoryczną szachownicą. Elo tego komputera wynosiło około 2000, książka debiutów 35 tysięcy półposunieć. Przychodzę do domu i mówię tacie, tak z głupia frant, że są fajne szachy w sklepie sportowym, opowiadam jak wyglądają i jak się nimi gra. "A ile te szachy kosztują?", zapytał tata. Mówię, że 650 zł (taty wypłata w tamtych czasach to było około 900 zł.) Za chwilę tata kładzie 700 zł na stół i mówi: "No to jedź po te szachy".

 Chyba nie muszę wam opowiadać, jak wyglądały moje kolejne tygodnie po zakupie komputera. Tabele, rozpisywanie turniejów, blitze, rapidy, długie turnieje, statystyki, wymyślani przeciwnicy arcymistrzowie i ja wśród nich. Musiało trochę minąć zanim sforsowałem tą bezduszną maszynę i przy okazji, jakby przypadkiem, znalazłem się niepostrzeżenie w świecie, o którym wcześniej nie wiedziałem nic. I tak to już zostało. Teraz bloga piszę, zamęczam wszystkich analizami turniejów, opowieściami i wciągam w te szachy kogo się da, tak jak mnie kiedyś ktoś wciągnął. A jaka była wasza pierwsza książka szachowa? A jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie z szachami?



12 komentarzy:

  1. Ja też z tej książki ("Wyprawa do krainy szachów") nauczyłem się grać :) Ja ją kupiłem :) Później ją pożyczałem. Nawet nie jestem pewien czy jest gdzieś na strychu ... ale wtedy, w ósmej klasie, ponad trzydzieści lat temu ... była dla mnie świętością :) W porównaniu do innych książek z tamtych czasów była nawet nieźle wydana - sztywna płócienna okładka, dodatkowa obwoluta ... tak, miała swój czar :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspomnienie pierwszych książek szachowych i w ogóle pierwszych kontaktów z szachami jest dla mnie niezwykle odświeżające. Prowadzi do czasoprzestrzeni, gdy nie byliśmy uwarunkowani przez "użyteczność" i "opłacalność" tego co robimy.
    Kierowaliśmy się pasją a przecież to jest najważniejsze! Dlatego tak bardzo cenię sobie pasjonatów szachowych, których jest przecież w Polsce jeszcze sporo. Drugorzędne znaczenie ma dla mnie kategoria. Liczy się pasja, ogień, intensywność spalania

    OdpowiedzUsuń
  3. Krzysztofie przeczytałem Twoje "szachowe love story" z łezką w oku, bo moja historia szachowa jest w pewnym sensie podobna do Twojej.
    "Szachoza" (nie jest to choroba, a raczej przewlekły stan umysłu, dopadający niektórych po połknięciu bakcyla szachowego :-) ) dorwała mnie późną jesienią 1982 r., a jej ostre objawy występują u mnie do dzisiaj :-). Dlaczego, aż tak dokładnie mogę to umiejscowić w czasie? Otóż, tamtej jesieni, całkiem przypadkowo zwróciłem uwagę na mały kącik szachowy, o dołu strony w kolorowym czasopiśmie (chyba nazywało się to "Perspektywy"), który zawierał jeden diagram szachowy, tekst partii (bez komentarzy) i relację z turnieju pretendentów. Zainteresował mnie zapis partii i próbowałem go odtworzyć na tekturowej szachownicy do warcabów. Za bierki szachowe posłużyły mi odwrócone kamienie do warcabów, w które wcisnąłem papierowe oznaczenia figur i pionków szachowych. Oznaczenia bierek i pól szachownicy w tekście partii jakoś udało mi się rozszyfrować samodzielnie, ale... dotarłem do zapisu 0-0 i nie wiedziałem co on oznacza? W celu rozwiązania problemu wypożyczyłem ze szkolnej biblioteki jedyną książkę szachową jaka tam była i trafiłem na... J. Awerbach, M. Bejlin "Wyprawa do krainy szachów" (a jakże!). Kilka dni później kupiłem w kiosku czasopismo "SZACHY" - listopad 1982 i wpadłem w nieuleczalny stan "szachozy" (kurczę, to już trwa ponad 30 lat)!? Ten historyczny dla mnie numer "SZACHÓW" mam do dzisiaj i on właśnie wyznacza dla mnie datę początku moich szachowych zainteresowań.
    Wracając do książki Awerbacha i Bejlina to, ta pozycja tak mnie wciągnęła, że... przedłużałem jej wypożyczenie z biblioteki z miesiąca na miesiąc, aż wreszcie... przepisałem (ręcznie - nie było wtedy ksero czy skanera) do zeszytu teksty wszystkich partii tam zaprezentowanych.
    Gdy przeczytałem Krzysztofie Twój felieton, potem komentarz Jacka, a następnie przypomniałem sobie moje szachowe początki i jak się okazało, że wiąże się to wszystko z jedną i tą samą książką, to chyba śmiało można powiedzieć, że autorzy tego "elementarza szachów" swoje zadanie wykonali perfekcyjnie. Przy pomocy kilkudziesięciu diagramów i starannie wybranych partii szachowych wyjaśnili podstawowe zasady gry oraz przedstawili piękno królewskiej gry w taki sposób, że przynajmniej my daliśmy się "złowić" na ten szachowy haczyk pewnie na całe życie.
    Notabene, kilka lat później zakupiłem tę książkę w języku rosyjskim (uczyliśmy się wtedy tego języka obowiązkowo w szkole, ale dzięki szachom nie było to dla mnie, aż takie przykre). Przy okazji, gdyby Ktoś z czytających ten tekst miał tę książkę w języku polskim do sprzedania, to chętnie kupię - sentyment do "pierwszej czytanki" pozostał :-).

    MirekW

    OdpowiedzUsuń
  4. Książka jest na allegro
    http://allegro.pl/wyprawa-do-krainy-szachow-awerbach-bejlin-i3017769812.html

    OdpowiedzUsuń
  5. "Tajemnice Caissy", to była moja pierwsza książka. Niestety nie pamiętam autora. Książki tej poszukuję do dziś, od czasu do czasu zerkając na allegro.
    A początki były takie: Do taty pr,zychodził kolega i grali po trzy-cztery godziny w blitza, a ja siadałem obok i patrzyłem wytrwale. Sam troche zerkałem do książek, żeby dorównać poziomowi gry, ale nic z tego.
    A w 8 klasie nauczyciel geografii zapytał, kto chciałby wziąć udział w mistrzostwach szkół podstawowych Jaworzna. I tak wybrałem się na mój pierwszy turniej, w którym zdobyłem pół punktu. Zająłem wówczas przedostatnie miejsce (szczęście :) ).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam taką pozycję jak "Tajemnica 64 pól" ale takiego tytułu sobie nie przypominam. Może pamiętasz jakieś szczegóły, wrażenia? Coś co można naprowadzić na trop

      Usuń
  6. Specyfika epoki. Wielu z nas miało te same książki... Wspaniale, że zamieściłeś właśnie zdjęcie tej okładki. Również się z niej uczyłem. Wcześniej z Litmanowicz (dla dzieci), ale chyba z Awerbacha przede wszystkim. Dzięki za możliwość miłego wspomnienia.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dodam, że znaleźliście się Panowie w niezłym towarzystwie bo nie tak dawno widziałem w "64" uśmiechniętego Ivanczuka, który prezentował swą ulubioną książkę z czasów dzieciństwa szachowego. Była to książka Awerbacha i Bejlina !.

    OdpowiedzUsuń
  8. moją pierwszą książką był Judowicz - "Z szachami na ty", ale dużo wcześniej wycinałem kąciki szachowe z "Panoramy", "Trybuny Ludu", "Przeglądu Sportowego", "Razem", jeszcze do dzisiaj ich trochę zostało, pamiętam pierwszą szachownicę, jej zapach, co do "Tajemnic Caissy" to jest to książka Czarneckiego, bardzo trudno dostępna aktualnie, pozdrawiam...

    OdpowiedzUsuń
  9. Moje pierwsze spotkanie z szachami było kiedy miałem pięć lat. Pokazał mi je mój kuzyn Znasz go Krzysztofie:). Do dziś pamiętam ten dzień. Siedzieliśmy w jednym pokoju, a wysoko na szafie stał komplet szachów. Zapytałem kuzyna z nutka ciekawości w głosie: "Co to jest?" A on odpowiedział: "To są szachy" i ściągnął je z góry rozłożył na szachownicy.Nie powiem zrobiło to na mnie wrażenie. Dwie stojące na przeciw siebie armie. Nieskończona ilość możliwych scenariuszy... Potem kuzyn pokazał mi ruchy poszczególnych figur i zaczęliśmy grać. Wiadomo jak się to kończyło. Nie miałem bladego pojęcia o tej grze o jej stronie taktycznej. Na początku grałem na "wybitkę" a za największy sukces uważałem pozbawienie przeciwnika hetmana.:) Później zaczął grać z moim dziadkiem, który tak właściwie był moim pierwszym nauczycielem szachów. Pamiętam te dni spędzone przy szachownicy. Długie popołudnia czy wieczory. Zazwyczaj graliśmy po trzy partie dziennie czasem były cztery. Nie graliśmy na czas. Bardzo długo nie mogłem wygrać z moim dziadkiem. Szybciej przychodziły wygrane z kuzynem, ale w końcu udało mi się wygrać z dziadkiem. Z biegiem czasu nasze partie trwały nawet do godziny!!! Do dziś mam w pamięci te "wielkie manewry" na szachownicy mające na celu złapać w pułapkę hetmana bądź znaczne utrudnienie rozwinięcia gry przeciwnikowi. Z moim dziadkiem trudno mi było wygrywać. On zawsze był groźny. Wielokrotnie udowadniał mi, że byłem w błędzie sądząc, że mam przewagę a mat to czysta formalność. On wykonywał jeden ruch, który nagle odwracał przebieg partii. Lubiłem z Nim grać.Pamiętam taką sytuację, że po którejś z rzędu mojej przegranej babcia powiedziała do mojego dziadka że mógłby mi dać choć raz wygrać, a dziadek jej na to odpowiedział, że nie, bo tak to ja się grać nie nauczę. Potem w końcu nadszedł dzień w którym poraz pierwszy wygrałem z dziadziem. Chyba nie muszę mówić jak smakował ten mały sukces? Innym pamiętnym wydarzeniem był nasza wigilijna partia, którą konczylismy na biurku obok stołu bo mama z babcią zaczęły przygotowywać stół do kolacji. Partia ta pełna emocji i silnego zaangażowania intelektualnego, grana z mojej strony pod presją ludowego przysłowia: "Jak w Wigilię tak przez cały rok" zakończyła się moim zwycięstwem. To dwa takie wydarzenia z moich potyczek z dziadkiem, które utkwiły mi w pamięci. Natomiast jeśli idzie, o potyczki z kuzynem najbardziej zapadło mi w pamięć jedno wydarzenie. Ja go nazywam:"Ukąszenie żmiji" Był to swoistego rodzaju mecz szachowy, pomiędzy mną a moim kuzynem( Krzysztofie wiesz o kim mówię:P Tak Tak D.P.) Składał się z szesciu partii. Rozgrywany był za zamkniętymi drzwiami.Wynik był nastepujący: pięć zwycięstw i jeden remis na moją korzysć. Od tamtej pory kuzyn unikał gry ze mną a po wyjściu z pokoju powiedział do mojego dziadka: "Żmiję stryjek wyhowdował na własnej piersi..." Jeśli zaś idzie o literaturę szachową, to pierwszą moją książką była książka pt. "Szachy" Garett'a Williamsa. Pozdrawiam serdecznie...

    OdpowiedzUsuń
  10. Moje pierwsze spotkanie z szachami było kiedy miałem pięć lat. Pokazał mi je mój kuzyn Znasz go Krzysztofie:). Do dziś pamiętam ten dzień. Siedzieliśmy w jednym pokoju, a wysoko na szafie stał komplet szachów. Zapytałem kuzyna z nutka ciekawości w głosie: "Co to jest?" A on odpowiedział: "To są szachy" i ściągnął je z góry rozłożył na szachownicy.Nie powiem zrobiło to na mnie wrażenie. Dwie stojące na przeciw siebie armie. Nieskończona ilość możliwych scenariuszy... Potem kuzyn pokazał mi ruchy poszczególnych figur i zaczęliśmy grać. Wiadomo jak się to kończyło. Nie miałem bladego pojęcia o tej grze o jej stronie taktycznej. Na początku grałem na "wybitkę" a za największy sukces uważałem pozbawienie przeciwnika hetmana.:) Później zaczął grać z moim dziadkiem, który tak właściwie był moim pierwszym nauczycielem szachów. Pamiętam te dni spędzone przy szachownicy. Długie popołudnia czy wieczory. Zazwyczaj graliśmy po trzy partie dziennie czasem były cztery. Nie graliśmy na czas. Bardzo długo nie mogłem wygrać z moim dziadkiem. Szybciej przychodziły wygrane z kuzynem, ale w końcu udało mi się wygrać z dziadkiem. Z biegiem czasu nasze partie trwały nawet do godziny!!! Do dziś mam w pamięci te "wielkie manewry" na szachownicy mające na celu złapać w pułapkę hetmana bądź znaczne utrudnienie rozwinięcia gry przeciwnikowi. Z moim dziadkiem trudno mi było wygrywać. On zawsze był groźny. Wielokrotnie udowadniał mi, że byłem w błędzie sądząc, że mam przewagę a mat to czysta formalność. On wykonywał jeden ruch, który nagle odwracał przebieg partii. Lubiłem z Nim grać.Pamiętam taką sytuację, że po którejś z rzędu mojej przegranej babcia powiedziała do mojego dziadka że mógłby mi dać choć raz wygrać, a dziadek jej na to odpowiedział, że nie, bo tak to ja się grać nie nauczę. Potem w końcu nadszedł dzień w którym poraz pierwszy wygrałem z dziadziem. Chyba nie muszę mówić jak smakował ten mały sukces? Innym pamiętnym wydarzeniem był nasza wigilijna partia, którą konczylismy na biurku obok stołu bo mama z babcią zaczęły przygotowywać stół do kolacji. Partia ta pełna emocji i silnego zaangażowania intelektualnego, grana z mojej strony pod presją ludowego przysłowia: "Jak w Wigilię tak przez cały rok" zakończyła się moim zwycięstwem. To dwa takie wydarzenia z moich potyczek z dziadkiem, które utkwiły mi w pamięci. Natomiast jeśli idzie, o potyczki z kuzynem najbardziej zapadło mi w pamięć jedno wydarzenie. Ja go nazywam:"Ukąszenie żmiji" Był to swoistego rodzaju mecz szachowy, pomiędzy mną a moim kuzynem( Krzysztofie wiesz o kim mówię:P Tak Tak D.P.) Składał się z szesciu partii. Rozgrywany był za zamkniętymi drzwiami.Wynik był nastepujący: pięć zwycięstw i jeden remis na moją korzysć. Od tamtej pory kuzyn unikał gry ze mną a po wyjściu z pokoju powiedział do mojego dziadka: "Żmiję stryjek wyhowdował na własnej piersi..." Jeśli zaś idzie o literaturę szachową, to pierwszą moją książką była książka pt. "Szachy" Garett'a Williamsa. Pozdrawiam serdecznie...

    OdpowiedzUsuń
  11. Panie Krzysztofie. To niezwykłe, że napisał Pan o pasji swego życia tak, że mógłbym śmiało powiedzieć, że to i moje przeżycia. Jesienią 1973 roku, rok po tym, jak nie dostałem się na UŚ w Katowicach, wypożyczyłem z biblioteki wspomnianą przez pana książkę. Dlaczego? Bo dostawałem łomot na szachownicy, od starszego kolegi, który w czasie treningu kulturystyki, od niechcenia ogrywał mnie jak chciał. Podchodził i nie siadając robił ruch i wracał do machania sztangą. Mnie wydawało się, że umiem grać - a tu taki wstyd... Kupiłem szachy turniejowe, zrobiłem sobie sam szachownicę (biało-wiśniowe pola) taką, jaką widziałem na zdjęciu u trenującego Fischera. I zaczęło się... Kilka godzin dziennie w krainie szachów. Pana słowa, o pasji, ambicjach, śliwce i kompocie, zrozumie tylko ten, który w tej krainie był. Szczególnie w książce J.A. i M.B. ta mieszanina poezji, taktyki i analizy - może urzekać i porwać jak nurt rwącej rzeki, mającej swe rozlewisko w uroczej krainie szachów. Pozdrawiam, Jerzy. PS. Rok później dostałem się bez problemu na Polibudę, rozwiązując jako jeden z nielicznych b. trudne zadanie z matmy, zaczynające się od słów: "Udowodnij, że..."

    OdpowiedzUsuń