czwartek, 12 maja 2016

W roku Olimpiady mamy najsilniejszą reprezentację od lat!


Chciałem przypatrzeć się grze Grześka Gajewskiego na świeżości. Chodziło mi o to by widzieć go za deską, ale nie tak wymiętego i staranowanego pomocą Anandowi w Turnieju Kandydatów, więc mam. Proszę bardzo - nasz arcymistrz wygrywa turniej Wundsiedel, zarobił pieniądze, zarobił na elo i wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku. Takie analityczne katorgi nie znikają, to w szachiście rośnie, ta moc, niby niepostrzeżenie, by w którymś momencie (no właśnie w którym?) wystrzelić, następuje erupcja tego gejzeru i szachista wszystko zmiata co ma na swojej drodze. Na MP w Poznaniu Grzesiek Gajewski nie istniał i nikt chyba nie ma wątpliwości dlaczego. To było trochę tak jakby po maratonie, tuż za metą kazać zawodnikowi biec dalej kolejne 15-20 km. Żaden organizm nie jest fizycznie przygotowany do takich obciążeń. Nadal mam ochotę przyglądać się mu podczas gry na swoje konto, że się tak wyrażę i obserwować jego grę, słowem: czekam na jego duży skok.

Na turniejowych salach, facebooku, w prywatnych rozmowach, dyskutuję od jakiegoś czasu o naszej męskiej kadrze, która we wrześniu zamierza podbić Baku, gdzie odbędzie się Olimpiada. Często na swojej stronie porównuję naszych szachistów do piłkarzy, którzy za miesiąc wybiegną na areny piłkarskie we Francji z wielkim ciśnieniem na wyjście z grupy, a kto wie, może na coś więcej. Jakie tu widzę analogie? Ano takie, że obie drużyny, zarówno nasi szachiści jaki i piłkarze, niczego konkretnego nie zdobyli. Indywidualnie - owszem - ze swoimi klubami mogą się poszczycić medalami. Na reprezentacji jednak sprawy wyglądają zgoła odmiennie. Te dwie kadry i to jest kolejna ich cecha wspólna (logicznie wynikająca z tego co zostało powiedziane wyżej) nie mają za sobą, z racji pustego konta medalowego tzw. "mitu założycielskiego", jakiegoś sukcesu, dającego porządnego kopa do przodu, który pozytywnie wpływałby na pewność siebie, czegoś, do czego obie drużyny mogłyby się w trudnych chwilach odwoływać. Oba zespoły w konsekwencji muszą żyć historią: piłkarze mieli swoje złote lata siedemdziesiąte - wtedy bezdyskusyjnie świat leżał u ich stóp, bali się nas wszyscy wielcy boisk. Schyłek nastąpił w roku 1982 i u piłkarzy nastał czas wieloletniej posuchy. Szachiści z kolei, mogą sobie wspominać czasy przedwojnia, gdy byliśmy strasznie mocni, mieliśmy światowej sławy nazwiska, a każdemu zespołowi, który musiał grać z Polską, robiło się delikatnie mówiąc nieswojo .

Podobno, ale tak czysto zakulisowo, naszego piłkarskiego zespołu inne nacje się obawiają, ale ile to już razy mieliśmy naprawdę świetną drużynę i jak to się kończyło? Nasza kadra, a moi rozmówcy byli co do tego zgodni, również jest prawdopodobnie najlepszą od lat, mówię teraz o szachistach. Rankingowo wskoczyliśmy pomiędzy drużyny uważane za naprawę mocne, jednak szczegółowa analiza "po deskach" nie potwierdza, moim zdaniem, tej tezy, że ranking może mieć przełożenie na wyniki meczowe. Może mieć ale nie musi. Zobaczmy na przykład Węgrów. Rankingowo są nieco niżej, a tam pierwsze trzy deski to Rapport, Leko, Almasi. Prawda, że to złożona sprawa ograć taki zespół? Nie patrzę na takie potęgi jak Chiny, niesamowicie wzmocnione U.S.A, czy Ukrainę. Rosjanie to odrębny temat, choć wydaje mi się, że czasami są zbyt napompowani i relatywnie łatwiejsi do ugryzienia od Chińczyków. Jednak żeby myśleć o czymkolwiek konkretnym, musimy znaleźć sposób nawet na takie potęgi. Sorry bardzo, nikt nie powiedział, że życie drużyny z aspiracjami jest łatwe.

Chciałbym wrócić na chwilę do mojego polowania na autografy kadry, bo ostatnio obiecałem, że powiem wam o mojej rozmowie z trenerem kadry Bartoszem Soćko. Bartosz jest przede wszystkim fajnym, rozgadanym rozmówcą. Są ludzie z którymi rozmowa przypomina próbę wyciągnięcia zeznań od słusznie oskarżonego o morderstwo, takie coś zdarza się, choć rzadko. Z Bartoszem Soćko, gdyby nie inne sprawy, można by rozmawiać w nieskończoność. Bartosz opowiadał mi o Reykjaviku, o chyba najczęstszej bolączce trenerskiej, czyli bezsilności, gdy ruszała runda. Chodzi o to, że tak naprawdę wtedy nic już nie można zrobić. Bartosz opowiadał, że w tym czasie inni, bardziej rutynowani trenerzy pili sobie kawę gdzieś na zewnątrz, a on nie potrafił odejść od zespołu i meczu. Nieraz miał ochotę sam nawet siąść do gry, bo z boku wszystko lepiej widać, choć, oczywiście, było to niemożliwe. Bartosz oznajmił też, że w przeciwieństwie do części kibiców, nie miał dylematu, czy bardzo słabo grającego Radka Wojtaszka zdjąć z szachownicy. Według trenera Radek musiał się przełamać (choć mu się to nie udało), bo bez niego nie moglibyśmy już walczyć o żadne wysokie cele. Bartosz Soćko jest strasznie zaangażowany w swoją pracę, obaj zgodziliśmy się, że chyba potrzeba więcej spokoju, a wtedy jest szansa na zdecydowanie lepszy wynik. W sumie po tej rozmowie wiem, że atmosfera w zespole jest naprawdę dobra, jednak szachy to sport indywidualny, gdzie koniec końców poszczególni zawodnicy muszą zdobywać punkty dla drużyny i jeśli mamy liczyć na cokolwiek nie możemy mieć żadnych poważnych dziur na poszczególnych szachownicach, bo krycie przez resztę drogo kosztuje, a w wielu wypadkach się nie udaje. Atmosfera ma znaczenie, ta jest fajna, tutaj nie mam pytań, natomiast w pewnym momencie trzeba siadać do deski i być skutecznym.


Za chwilę ruszają turniejowe zegary na ME w Kosowie. Polacy na razie mają przeciwników wagi lżejszej, ale i te mecze trzeba wygrać. Trzymamy kciuki za Polskę na ME w Kosowie!!  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz