poniedziałek, 23 lipca 2012

"Nieudana ekspedycja w szachowe Himalaje. O marzeniach współczesnego juniora"




Bardzo często krążą mi po głowie porównania wędrówki na szczyt szachowego rozumienia, z wyprawami himalaistów do Karakorum lub innych masywów z ośmiotysięcznikami. Występ Mateusza Bartla w "Sparkassen Chess-Meeting" to było pierwsze spotkanie  polskiego szachisty z szachami z  najwyższej półki i, jak to bywa w takich sytuacjach, zapłacił za ten krótki z nimi "romans" dość wysoką cenę.

Rozbudowując nieco "górskie" porównania, wszystko co Mateusz robił do tej pory, to był trekking po Alpach z lekkim plecakiem i kijkami, jednak po największym sukcesie w swojej karierze, wygraniu "Aeroflot OPEN 2012", zaproponowano mu zimową wyprawę na Lhotse, z której powrócił z wieloma odmrożeniami, jednak szczytu nie zdobył. Nie zobaczył go nawet z daleka...

Ale dość już tych metafor. Co do samej gry Mistrza Polski to grał bardzo nierówno w całym turnieju, tak jakby szukał pomysłu na grę co partia. Były więc szalone partie, w jego stylu - impulsywne, bezkompromisowe - jednak przeciwinicy czasu na analizę jego stylu gry mieli wystarczającą ilość. Idę o zakład, że rozpracowali w detalach kulisy zwycięstwa w Moskwie oraz w MP. Dlatego gra na zamieszanie nie zaskakiwała ich -  wiedzieli co będzie - liczyli spokojnie, dokładnie i ... obalali. Mateusz próbował więc pograć trochę spokojniej i to dawało chyba najlepsze rezultaty, jednak remisy nie były mu aż tak potrzebne z uwagi na serię przegranych w pierwszych rundach. Widać było, że Mateusz nie założył wyraźnie przed tą kołówką jak chce grać, co wielu arcymistrzów robi i tego się trzyma. Wogóle logika nakazywała grać bezpiecznie: wiem, że oni wiedzą jak ja gram, więc już tak nie zagram itd. 
Po rundzie piątej miałem niejasne przeczucie, że Mistrz Polski ma już dość (kto by nie miał!) i najchętniej znalazłby się już we własnym domu, jednak tą gorzką czarę należało wychylić do dna. Szkoda tej nieudanej wyprawy na jeden z szachowych ośmiotysięczników! Liczyłem na więcej, trzymałem mocno kciuki co widać było w moich wpisach.

Olimpiada w Stambule to dobry czas na małą "rehabilitację".

Cały mój pogląd na poziom szachów w Polsce ująłem w jednym z komentarzy, który zacytuję poniżej w całości. Chciałem zaznaczyć jednak, że Mistrz Polski nie jest częścią tego obrazu, zarówno jak i Radek Wojtaszek. Radek z oczywistych względów, Mateusz dlatego, że jednak z różnym skutkiem, ale walczy. Widać go już, jest to tu, to tam i choć mógłby się "stabilizować" na polską modłę to jest mu nadal niewygodnie i chce więcej. O wiele większym problemem są juniorzy, którzy nie stwarzają absolutnie żadnego wręcz ciśnienia, stałemu od wielu lat składowi czołówki. Oto ten cytat: 


"Warunki do spełnienia się w szachach są takie mniej więcej i składają się na tzw. korzystny układ planet: rodzice mają mieć dużo pieniędzy (by mogli opłacić trenerów) trzeba trafić na dobrych wykładowców i... samemu baardzo chcieć! Z tym "samemu bardzo chcieć" to wygląda tak, że chodzi się wiecznie głodnym gry i wiedzy, z przemożnym pragnieniem zwyciężania, które się nigdy nie nudzi. To ciągłe bycie niezadowolonym z miejsc, które się zajmuje, z turniejów w których się grywa (bo chce się grać w coraz to silniejszych) z poziomu swojej gry, gdyż się uważa, że ciagle to nie jest to i czuje się, że stać nas na więcej.
Co do głodu gry i zwyciężania, to młody arcymistrz powinien przypominać wilka zimą, gdzie po dopadnięciu łosia już rozgląda się za nową ofiarą i traktuje to nie jak odpoczynek, a ... walkę o przetrwanie. Tylko tak można w szachach zdziałać wiele.
Szachiści w Polsce przypominają mi niekiedy rekonwalescentów po częściowej resekcji żołądka - w odniesieniu do ich głodu nowej wiedzy, wyzwań i samej gry - da się ich nakarmić kilkoma łyżkami lekkiej strawy i już się czują najedzeni. Owi rekonwalescenci symbolizują kondycję naszej czołówki szachowej, która smaków na wielkie szachy nie ma i wystarcza im garnuszek płatków owsianych na mleku, bo skurczony żołądek nie potrafi przyjąć więcej. Smutne też jest, że juniorstwo marzy o dojściu do 2500 elo i wtedy jeżdżą po "Rapidach" za 300 zł z I miejsce i każą na siebie spoglądać jak na przyszłych Karpowów, ogrywając w między czasie na tych turniejach w niedoczasach zawodników z 2150 elo w całkowicie równych końcówkach, na czas. Taka jest rzeczywistość szachów w Polsce jak na razie, a perspektywy na zmianę tej sytuacji nie widzę zbyt wielkich. Rzeczywistość dookolna szybko sprowadza do przeciętnego poziomu i wychylać się nie pozwala. Wychylają się tylko prawdziwe osobowości, ale tych w Polsce... jak na lekarstwo."


Napisane w przypływie pewnego rozżalenia. Jak widać, problem są tutaj bardziej juniorzy. Bo niech mi ktoś odpowie, czy komuś ktoś broni zaatakować 2600 elo i stopniowo delegować na zieloną trawę tych, którzy od lat okupują te premiowane miejsca? Ano właśnie! Jak słyszę te juniorskie marzenia na salach gry, jak to opowiadają, że fajnie by było zrobić IM, mieć 2400 elo itd, to odrazu moje myśli biegną do tej dziesiątki najlepszych w Polsce i wypowiadam po cichu: "Chłopaki, narazie możecie spać spokojnie". Z takimi marzeniami w sporcie świata się nie zawojuje! Ale gdybym się włączył do rozmowy (tak często robię, bom gaduła jest straszna!) i stwierdził, że trzeba celować w sam szczyt, a gdzie się spadnie to już co Bozia da, to by pewnie popatrzyli na mnie jak na kogoś niespełna rozumu.
 Co do celów i stawiania ich przed sobą, to dobrym przykładem jest reprezentacja Polski w piłce nożnej. Celem Franca Smudy było (PZPN-u też, ale to nie dziwi bardzo) aby drużyna wyszła z grupy!!! Ja, chodząc do klas sportowych, miałem kładzone do głowy łopatą: jedziesz na turniej?? TO JEDZIESZ PO WYGRANĄ!!!... a gdzie wylądujesz to wylądujesz, bo taki jest sport!
Niewiem, może miałem to szczęście, że trafiłem na dobrych trenerów, że tak mnie uczono. Drużyna piłkarzy zajęła na EURO 2012r. ostatnie miejsce. Zawsze tak jest, że zakładając sobie pewien cel, jest się ciut niżej niż się założyło, więc zakładając sobie przeciętne cele nie zwojuje się w szachach i sporcie nic. Gdybym miał możność trenowania tego bym właśnie uczył podopiecznych: jak chcesz się w to bawić, to masz chcieć być w tym najlepszym.
 Oj idealizuję sobie tutaj idealizuję ale taki jestem, tak czuję i tak mnie nauczono. Czego teraz uczą niewiem. Sport to ideały: dążenia do doskonałości, do bycia najlepszym. Jednak jeśli twoim celem jest dojście tylko do połowy drogi, jeśli to jest ten cel, to szkoda zabierać cenny czas sobie, trenerom a rodzicom pieniądze. Lepiej w miarę szybko pomyśleć o dobrym, tzw. "zamawianym" kierunku studiów, z którego będą potem: praca, pieniądze za którymi podąży satysfakcja.

 Smutek tropików mnie ogarnął, a humor mi wróci pewnie jutro:). Może mi napisze ktoś coś fajnego na poprawę humoru;)? Pewnikiem popawili by mi nastrój panowie na Olimpiadzie w Stambule świetnymi rezultatami, czego sobie i wszystkim Czytelnikom z całego serca życzę.
   

1 komentarz:

  1. Widać wielką różnicę w przygotowaniu debiutowym. W wielu partiach przeciwnicy wychodzili z ogromną przewagą. Jak udało się wyjść z debiutu to potem gra była wyrównana. Widać nad czym popracować - debiut, debiut i jeszcze raz debiut bo potem szachowo było ok.
    Swoją drogą mimo, że turniej był nieudany to Mateusz dokonał rzeczy jak na polskie warunki niebywałej - pokonał mistrza świata! I za to należą się wielkie brawa.
    Szkoda kolejności gier, bo po pierwszej spalonej przez tremę rundzie potem ciężko się było odbić na dwóch najsilniejszych graczach 0 Krajakinie i Kramniku...

    OdpowiedzUsuń